Ogórkiem na kolonię do Jastrzębiej Góry

  • Zabytkowy ogórek, czyli jelcz 043 w wersji międzymiastowej

    Zabytkowy ogórek, czyli jelcz 043 w wersji międzymiastowej

  • Wersja turystyczna różniła się od jelcza 043 m.in. oknami w dachu i reflektorami przeciwmgielnymi

    Wersja turystyczna różniła się od jelcza 043 m.in. oknami w dachu i reflektorami przeciwmgielnymi

  • Zabytkowy jelcz 272 MEX, czyli ogórek w wersji miejskiej

    Zabytkowy jelcz 272 MEX, czyli ogórek w wersji miejskiej

Koniec czerwca 1974 roku. Poranny wyjazd na kolonię do Jastrzębiej Góry. Ponad 600 kilometrów z Ostrowca Świętokrzyskiego nad morze mieliśmy pokonać autobusami. Kolonia była duża dlatego podstawiono aż sześć autobusów jelcz. „Ogórkami” ich wówczas nie nazywaliśmy: były to po prostu jelcze lub karosy (od marki czeskiej fabryki). Pięć należało do gdańskiej Hydrobudowy i było typowymi autobusami w wersji międzymiastowej. Szósty, z napisem „Sport Tourist” na burcie, od razu przykuł naszą uwagę. Był to jelcz w wersji turystycznej: z „panoramicznymi” świetlikami w dachu i fotelami zamiast standardowych siedzeń kanapowych. W kolorze kremowo-granatowym z błyszczącymi kołpakami kół, prezentował się po prostu pięknie. Piękniej od podobnego, stalowo-niebieskiego, który posiadała ostrowiecka huta i którym jechaliśmy na kolonię rok wcześniej. Jakimś fuksem udało nam się trafić właśnie do tego autobusu podczas przydziału miejsc.

Jechało się doskonale. Jak to na wakacje: śpiewy, przekomarzanie się, aplauz dla kierowców, gdy jeden z autobusów z kolonijnej kolumny wyprzedzał inny. Potem przejazd przez Warszawę, fragmentami nie otwartej jeszcze oficjalnie, nowoczesnej i naprawdę robiącej wrażenie swymi estakadami i kilkoma pasami ruchu, Trasy Łazienkowskiej.

Kłopoty zaczęły się za Mławą. A ich zwiastunem zapewne była moja walizka, która na zakręcie spadła z półki bagażowej na głowę naszej kolonijnej opiekunki. Na szczęście skończyło się na śmiechu.

Kilka kilometrów za Mławą nasz autobus wyraźnie zwolnił i przy akompaniamencie „buczenia” dzieciaków dał się wyprzedzić pozostałym pojazdom. Jechał coraz wolniej, w końcu stanął a kierowcy podnieśli maskę silnika. Nie przejęliśmy się zbytnio, bo taka przerwa, to w końcu też przygoda.

Po jakimś czasie ruszyliśmy. Jednak po kilkudziesięciu kilometrach znów przerwa. Potem znów ruszyliśmy. Potem przerwa. I tak na przemian. Zapadł zmierzch, potem noc a my kulawo i coraz wolniej podążaliśmy w kierunku morza. Problem był m.in. z pompą paliwową, bo pamiętam, że gdy podjeżdżaliśmy pod jakieś wzniesienie pomocnik kierowcy coś nieustannie pompował pod otwartą maską silnika.

Akurat mijaliśmy ledwie widoczny cmentarz, więc część dzieciaków zaczęła wyć ze strachu. Ktoś (pewnie Krzyś Iwan, najlepszy głos na koloniach) śpiewał przez pokładową „rozgłośnię”, żeby jakoś rozładować atmosferę.

Ostatecznie bladym świtem dotarliśmy do Gdańska Oliwy, gdzie „Sport Tourist” miał swoją bazę. Po placu snuła się mgła, szliśmy z walizkami wzdłuż rzędu autobusów a nasz kierowca wyliczał: ten trup, ten ma uszkodzoną skrzynię, w tym nie wymieniono „kapcia”…

I chociaż do Jastrzębiej Góry dotarliśmy dopiero na wczesny obiad,  dla mnie była to pełna wrażeń podróż. Prawdziwa przygoda. I - jak widać, z powyższych słów - przygoda niezapomniana.

Trzy tygodnie kolonii zleciały szybko. Pogody specjalnej nie było, do morza trzeba było schodzić dwieście ileś tam schodów w dół a przy klifie straszył przechylony, podmyty szyb nieczynnej plażowej windy. Nie można jednak zapomnieć, że był to rok 1974 i na początku lipca skończył się tak pomyślny dla polskich piłkarzy Mundial. Więc i my koloniści (nie tylko zresztą płci męskiej) większość czasu spędzaliśmy na boiskach w rozgrywkach wewnątrz- i międzykolonijnych.

Gdy przyszedł czas powrotu przyjechało po nas osiem autobusów. Siedem jelczy i jeden San H100 (swoją drogą ten autobus darzę o wiele większym sentymentem niż „ogórki”). Nie dlatego, że kolonistów przybyło ale dlatego, że autobusy były… czerwone. Czerwone, czyli miejskie, należące do ostrowieckiego Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji. A wersja miejska jelcza miała mniej miejsc siedzących, bo tylko 28 wobec 52 w „długodystansowych”. San miał nieco więcej, bo 33 fotele. Mimo większej liczby pojazdów miejsc siedzących było za mało, co rozwiązano poprzez wstawienie do każdego z jelczy kilkunastu krzeseł. Takich zwykłych, niczym nie przymocowanych do podłogi, krzeseł. Przewidziano, że przy hamowaniu mogą „jeździć” po wnętrzu autobusu, więc posadzono na nich najstarszych, najwyższych kolonistów. Tych, których nogi sięgały pewnie do podłogi. I jechaliśmy w nocy, kiedy ruch na drogach był zdecydowanie mniejszy. Na szczęście, poza straszną mgłą na początku podróży, nie było żadnych nieprzewidzianych zdarzeń i nie doszło do żadnego nieszczęśliwego wypadku. Poza jednym. W lasach pod Iłżą na jezdnię nagle wtargnęła krowa. Krowa straciła życie, a autobus zyskał lekkie wgniecenia, zdarty lakier i stracił jedną z opon. Szczęściem w nieszczęściu było to, że poczciwa „mućka” wybrała na swojego kata Sana, czyli jedyny autobus, w którym nie było prowizorycznie wstawionych krzeseł.

PS

Dziś oczywiście taka podróż zapewne odbyć by się nie mogła. Nie dlatego, że po drogach nie jeżdżą już powszechnie jelcze i sany. Przepisy, kontrola autobusu przed wyjazdem przez drogówkę, oczekiwania rodziców. No i sami koloniści też przyzwyczajeni do innych standardów. Ponad pół tysiąca kilometrów na twardej kanapie autobusu miejskiego? A my jeździliśmy i mieliśmy dobrą zabawę. Na obóz harcerski na wyspę Wolin (to już było ok. 800 km) osinobusem lub w przyczepie „ogórka”? Dlaczego nie?

Ale to było… niemal pół wieku temu.